Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 39.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1088   —

— A może ja się tem zajmę, kapitanie? — zapytał sternik.
Nie czuł się dobrze na statku. Landola dał mu wyraźnie do zrozumienia, że pragnie usunąć świadków swojej zbrodni. Reszta załogi nie znała położenia geograficznego tajemniczej wyspy; jedynym więc niebezpiecznym świadkiem naocznym był on!... Dopiero teraz uświadomił sobie, że życiu jego grozi niebezpieczeństwo. Ale Landola uśmiechnął się, jakby mu kamień spadł z serca i odpowiedział:
— To byłoby najlepiej. Możecie zabrać ze sobą jeszcze kilku ludzi, powiedzmy czterech; sądzę, że do jutra znajdziecie, czego mi trzeba.
— Dobrze. Jestem gotów.
— Nie zapominajcie o broni, bo mieszkańcy wyspy nie znają żartów.
Kiedy sternik odszedł, kapitan uśmiechnął się szyderczo i mruknął przed siebie:
— Ten łotr zwietrzył pismo nosem. Ale co do tej załogi, to dał się podejść. Dobrze, że znalazłem towarzystwo z rozbitego okrętu harpunników! Te bestje mają tak znieczulone sumienie, że mogę załatwić wszystko bez ceremonij.
Kapitan poszedł za sternikiem. Ten wkładał właśnie nową marynarkę, przybraną srebrnemi guzikami, na których wyryta była kotwica. Na małym stoliku obok leżał rewolwer. Sternik nabił go, miał bowiem zabrać ze sobą na ląd, jako ochronę przed krajowcami.
— Naładowany? — zapytał kapitan, biorąc do rąk rewolwer.