Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 34.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   955   —

Gdy wrócił, spojrzał na Arbelleza i zaczął smutnym tonem:
— Już wszystko przejrzałem. To, czego się spodziewałem okazało się prawdą. Uprowadzono panu córkę, moją narzeczoną. O, gdybyśmy wcześniej wrócili, siedziałbym może teraz już na karkach rabusiów! A tak będą bujali dzień dłużej na wolności.
Arbelez, blizki omdlenia, załamał ręce i zawołał:
— O, moje dziecko, o moja córka! Któż mi ciebie zabrał?!
— Verdoja i Pardero i nikt inny. Jeden smalił cholewki do Emmy, drugi zaś do Karii. A trzech sennorów napadli, by się zemścić za pojedynek. Ale dopóki nazywam się „Grzmiąca strzała“ oni z łupem nie ujdą bezkarnie!
Oczy jego zabłysły, a postać wyprężyła się. Nie był już to pacjent, tylko dawny myśliwy z prerii, który poprzysiągł srogą, straszliwą — nieubłaganą zemstę.
— A co ja mam czynić? — Zapytał Arbellez.
— Puścimy się za nimi w pogoń i schwycimy ich, chociaż podeszli nas bardzo chytrze. Podzielili się na pięć oddziałów, z których każdy wyruszył stąd w innym kierunku. Z pewnością naznaczyli sobie miejsce spotkania z tamtej strony gór.
— Więc musimy za każdym oddziałem z osobna pędzić?
— Nie. Rabusiem jest Verdoja. Tu nie śmie się on pokazać, w Darango także nie. Mieszka on w Chihnahna, z pewnością więc tam się uda. Musi