Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 31.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   861   —

cego przy małym ognisku i piekł dzikiego królika.
Północ zbliżała się.
Człowiek przy ognisku zajadał pieczeń z ogromnym apetytem. Obok niego leżała dubeltówka, a za pasem sterczał nóż. Wprawdzie postać jego była silna, a budowa przysadkowata, Zorski jednak wiedział, że nie trudnoby mu było bez wielkiego wrzasku pokonać tego człowieka.
Wkrótce dały się słyszeć kroki. Meksykanin nadsłuchiwał, potem wstał. Krzewina rozchyliła się i ukazała się postać kapitana, oświetlona mdłym blaskiem ognia.
— Czyś oszalał, człowieku? Palisz ogień?! — krzyknął.
— Nikt go nie zobaczy. Zresztą byłem głodny i upiekłem sobie królika.
— Diabeł niech porwie twoją pieczeń! Czuć mięso na sto kroków!
— Tak, ale na sto kroków zbliża się tylko ten, który ma tu po co przyjść. Jesteśmy zupełnie bezpieczni. Proszę się zbliżyć, sennor!
— Nie mogę długo tutaj pozostawać. Dlatego omówimy sprawę krótko. Gdzie są twoi ludzie? — rzekł kapitan.
— Z tamtej strony, za górami w lesie.
— Chciałbym, żeby jak najmniej ich wiedziało o tej sprawie. Czy nie możesz pozbyć się ich jakimś sposobem?
Rzecz, którą ci oddam teraz w ręce będziesz mógł sam wykonać.
— Co to takiego?
— Widzę, że masz obok siebie dubeltówkę,