Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 30.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   840   —

nek i Zorski zgodził się. Dwaj porucznicy prosili, o pozwolenie towarzyszenia im. Oprócz nich nikt więcej nie pojechał. Właśnie tego pragnął rotmistrz.
Zorski był jednym człowiekiem w cywilu, więc nie mogła zajść żadna pomyłka. Kula musiała trafić tylko jego. Gdy wyjeżdżano z hacjendy, lekarz nie miał pojęcia, że czyhają na jego życie.
Jechali tą samą drogą, którą odbył Zorski z Bawolim Czołem. Lekarz, naturalnie, był przewodnikiem.
Wreszcie zbliżyli się do rozpadliny. Zorski stanął.
— Zostawmy tutaj konie, niech się pasą aż do naszego powrotu.
Szli dalej.
Zorski miał ze sobą sztuciec i nóż za pasem. Gdy doszli do wejścia do jaru, doktór nagle stanął i zaczął przyglądać się trawie.
— Czego pan szuka? — zapytał kapitan Vardoja.
— Hm, chodźmy dalej!
Nie rzekł nic więcej, ale oko jego ślizgało się po ziemi.
Gdy dosięgli jaru, rotmistrz trzymał się jego boku. Spojrzeniem badał obie ściany i brzegi rozpadliny. W każdej chwili mógł paść śmiercionośny strzał. Były to minuty niemiłego wyczekiwania. Na dnie kotliny leżeli martwi. Czuć już było zgnilizną.
— A więc, to tu było, sennor? — zapytał rotmistrz.