Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 15.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   410   —

Kiedy przyszli do domu, spotkali na podwórku Ludwika.
— Ludwiku — rzekł Zorski — zaprzęgać. Na drodze do lasu leży dzik.
— Kto go zabił?
— Robert.
— Do djabła, kiedy?
— Przed chwilą. Zwierz wypadł na nas i byłoby źle z nami, gdyby nie znalazł się przypadkowo w pobliżu ten malec. Byłem bez broni.
— A więc uratował życie! Tęgi chłop, panie doktorze, nie?
— O tak! Nigdy mu tego nie zapomnę.
— Ja go wychowałem — rzekł Ludwik dumnie. — Pytano tu o pana. Jakiś pan przyjechał, zdaje się, prokurator.
Poszedł z Różą do zamku. Ludwik spoglądał za nimi.
— Co za para! On jak dąb, taki silny, a ona, jak lipa, taka miła i piękna.
Zorski zaprowadził Różę do jej pokoju, sam udał się do mieszkania leśniczego, gdzie zastał prokuratora. Nadleśniczy spytał go dobrodusznie:
— Gdzie to latasz tak wcześnie, kuzynie? I chorą włóczysz także ze sobą.
— Ona już zupełnie zdrowa — odpowiedział Zorski. — Wytrzymała nawet dość silny wstrząs, spowodowany przestrachem. Byliśmy bowiem w strasznym niebezpieczeństwie. Dzik na nas napadł.
Tu opowiedział Zorski całą historię, jaka im się przydarzyła w lesie.