Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 15.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   421   —

usłuchał pani, proszę przyjść do mnie. A teraz żegnam panią.
Powstał, złożył ukłon i poszedł, nie podawszy jej ręki. Żal jej było go i musiała podziwiać jego siłę woli. Podeszła do niego i wyciągnęła obie ręce.
— Nie odchodź pan bez pożegnania — prosiła. — Proszę mi podać przynajmniej rękę i powiedzieć, że nie gniewa się pan na mnie.
— Nie gniewam się wcale — rzekł cichym głosem i włożył swe ręce w jej dłonie.
Przestraszyła się. Ręce jego były zimne jak lód, doznała uczucia, jakby dotknęła rąk trupa. Wargi jego trzęsły się kurczowo. Wytężał wszystkie siły, by zwalczyć ból.
Objęła ramionami jego szyję, wpatrzyła się w zwilżone jego oczy i rzekła:
— Proszę nie płakać. Może przyjdzie czas, w który m spełnią się pana życzenia.
Potrząsnął przecząco głową.
— Nigdy — rzekł. — Do miłości nikogo zmusić nie można. Do widzenia, panno Wirska.
Poszedł. Została, stojąc w środku pokoju.
— Czemu nie mogę go pokochać? — zapytała siebie. — Przecież jest godny mej miłości.
Wtem usłyszała krzyki i wesoły śmiech.
Wyszła na balkon. Właśnie rozpoczęły się zabawy karnawałowe. Ulica zaroiła się od masek.
Tymczasem Gasparino Kortejo udał się do Klaryssy Maryony.
Miała bardzo przyjemne mieszkanie w domu jednego przemysłowca. Czekała pewnie na jego przybycie, gdyż powitała go na schodach i objęła