Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 13.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   365   —

gdy go minęli, obrócił się z szyderczym uśmiechem na twarzy i pośpieszył w tę stronę, gdzie były budynki urzędowe i sądowe. Oni zaś jechali dalej, nie troszcząc się wcale o niego i przybyli w krótkim czasie do Zalesia.
Wieczorem zasiedli wszyscy przy wspólnym stole, by dokładniej jeszcze wysłuchać hiszpańskich awantur Zorskiego. Tylko Alimpo i Elwira nie byli obecni, gdyż siedzieli w przedpokoju hrabianki, a przy nich uwijał się mały Robert, który szczególnie sobie upodobał dwoje małych, pociesznych ludzi. Uczył się już od dłuższego czasu francuskiego i angielskiego, cieszyło go więc niewymownie, że mógł porozumieć się z Alimpem i z jego żoną.
Nazajutrz kapitan zjawił się pierwszy na podwórzu zamkowym. Spotkał właśnie Ludwika, zajętego karmieniem psów i przystąpił do niego.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem — liczył — jeden brakuje.
Ludwik stawił się w żołnierskiej pozycji.
— Panie kapitanie, stało się, ja-ja...
Bał się tak, że słowa utkwiły mu w gardle i dokończyć nie mógł w żaden sposób.
— No, cóż tam takiego? — spytał Rudowski surowo.
— Ja-bra-brakuje jeden.
— Spostrzegłem to już, który?
— Leśnik.
— Gdzie on jest?
— Zm-zm-zmarł.
— Zmarł, czy oszalałeś?