Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 12.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   334   —

szedł prędko, to wyrzucić i poszczuć psami, aż do granicy Zalesia!
— W tej chwili, panie kapitanie — gdyż rozkaz ten przypadł mu do smaku.
— A jeśli się jeszcze raz pokaże u nas bez legitymacji, to aresztować go, gdyby zaś usiłował uciec, wypalić mu ładunek śrutu.
— Stanie się wedle rozkazu pana kapitana! — I zwróciwszy się do nieznajomego, wskazał mu rozkazującym gestem drzwi i rzekł ostrym głosem:
— Naprzód, w drogę, drabie!
Policjant cofnął się wprawdzie, lecz rzekł z wielkim gniewem:
— Zapłacicie mi za to, wy dwaj!
— Za drzwi! — rozkazał nadleśniczy, tupnąwszy z gniewu nogą.
Natychmiast pochwycił strzelec przybysza, wysunął się na korytarz i zrzucił ze schodów. Na dole stało kilku myśliwych bezczynnie. Zobaczyli, że nadarza się dobra robota i chwycili się jej natychmiast. Policjant opuścił zamek z błyskawiczną szybkością. Na dworze podniósł ręce i przysiągł sieczną zemstę leśniczemu.
Na podwórzu zamkowym stał mały chłopak w pięknym zielonym ubiorze strzeleckim. Był to Robert Helmer, pięcioletni syn sternika okrętu „Jefrouw Mietje“.
— Ludwiku — zapytał — czemu wyrzucają tego człowieka? Co on zawinił?
— Obraził pana kapitana — brzmiała odpowiedź.