Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   294   —

— Skąd jedziesz ojcze, z tymi znakomitymi ludźmi? — zapytał.
— Z Manrezy — odrzekł zapytany.
— Dokąd droga prowadzi?
— Do Francji.
— Czy to twoi przyjaciele?
— Tak, opiekuję się nimi.
— Niech więc jadą w imię Boże; spodziewam się jednak, że nam szkodzić nie będą.
— Szkodzić, a to w jaki sposób?
— Mogliby nas poznać i zdradzić. Czekamy tu na transport towarów, który wnet ma nadejść, prawdopodobnie wieczorem. Było nas trzydziestu tam na poddaszu. Gdy towarzysze twoi coś zmiarkują i opowiedzą Francuzom, to zdobycz nasza stracona.
— Nie troszcz się o nic. Nie zmiarkują nawet. Zatrzymamy się tylko na pół godziny.
Zapewnienie to uspokoiło rozbójnika; powrócił do izby i usiadł znowu w kącie. Widocznie nie troszczył się o podróżnych, przyjął jednak z podziękowaniem szklankę wina, podaną mu przez Alimpa.
Tak minęło prawie pół godziny, naraz zatętnilo na dworze i głośne wesołe „hallo“ rozległo się w pobliżu. Elwira stała właśnie przed małym, wąskim okienkiem i spojrzała przez szyby.
Nagle zbladła, załamała z przerażenia ręce i krzyknęła:
— Święta Madonno, to żandarmi!
Alimpo przyskoczył i wyjrzał także; i on cofnął się z oznakami najwyższego przestrachu.