Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 09.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   247   —

W południe zgrzytnęła głucho zasuwa we drzwiach i przez niewielki otwór podano do celi dwa garnki wodnistej zupy.
— Hallo, kluczniku! — zawołał doktór — posłuchaj pan...
— Naprzód, marsz! — zabrzmiało w odpowiedzi. Zasuwa szczęknęła i Zorski nie miał nawet do kogo mówić.
— Widzi pan? — powiedział towarzysz jego. — Mnie też odpowiadano w ten sposób, kiedy próbowałem się z nimi dogadać. Później dałem spokój — szkoda gadać z tymi zbójami.

Wiele razy jeszcze usiłował Zorski wszcząć rozmowę z klucznikiem, protestował, krzyczał, bił pięściami we drzwi, ale wszystko to nie dało najmniejszych rezultatów. Klucznik, jak nakręcony automat, komenderował: „naprzód, marsz!“ robił swoje i odchodził, dzwoniąc pękiem wielkich kluczy. Z równym powodzeniem można było próbować nawiązać rozmowę z pniem drzewa...
Upływał dzień za dniem, a w położeniu więźniów nie zachodziła najlżejsza zmiana. Zorski począł tracić spokój i panowanie nad sobą. Trapiła go obawa o Różę, która pozostała sama jedna, wydana na łup szajki podstępnych zbrodniarzy. Co zrobią z nią teraz? Jak sobie radzi sama jedna, wśród tych niecofających się przed niczym łotrów?
Coraz to inne, plany ucieczki powstawały w rozpalonej głowie jego, ale sam widział ich niedorzeczność: mury więzienia były grube, okna małe