Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 05.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   127   —

— Hm, zarobi pan na nim o wiele więcej, ale niech tam będzie. Zgadzam się na trzysta duros. A co pan z nim zamierza zrobić, kapitanie?
— Wywiozę gdzieś i sprzedam. Malajczycy; chętnie kupują białych i dobrze płacą.
— A to czemu? Na co im biali niewolnicy.
— Składają ich na ofiarę swoim bożkom. Te dzikusy wierzą, że to najmilsza ofiara dla ich bałwanów.
Notariusz cmoknął z uznaniem.
— Ależ z pana cwaniak! — rzekł.
Kapitan uśmiechnął się zadowolony z pochwały.
— Kiedy mam przyjechać do Rodriganda? — spytał.
— Jutro wieczorem.
— Dobrze, przyjadę. Gdzie mam czekać?
— Na granicy posiadłości hrabiego. Będę tam o dziesiątej wieczorem. Zabierzcie tylko paru mocnych ludzi.
— O, to widać drab musi być wyjątkowo silny, kiedy pan mnie tak uprzedza.
— No, słaby nie jest.
— Swoją drogą jesteś pan niedołęga — rzekł kapitan — na pańskim miejscu pozbyłbym się go już dawno.
— A to w jaki sposób?
— W bardzo prosty: za pomocą trucizny.
— Ba trucizna! — mruknął pogardliwie notariusz — zawodne to i niepewne, a przy tym pozostawia takie ślady, że z łatwością można się wsypać.