Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  12   —

Leszka, demonstracyjnie usiadła za ladą, dając do zrozumienia, że nie ruszy się stąd prędko. Gdy młody człowiek odjechał, zaczęła gniewnie:

— Opamiętania żadnego nie masz! Rozum się w tobie, dziewczyno pomieszał! Takiej pociechy od ciebie się doczekałam za moją opiekę i za chleb!
— Boże drogi! — błagalnie spojrzała na nią Marysia. — A cóż ja pani złego zrobiłam?
— Co złego? — wybuchła pani Szkopkowa. — A to złego, że mnie całe miasteczko palcami zacznie wytykać, że pozwalam na takie rzeczy! Co złego?... A to, że w moim interesie takie sprawy się odbywają!...
— Ależ, jakie sprawy?
— Zgorszenie publiczne! Tak, zgorszenie! Hańba! Na to cię hodowałam? Na to o ciebie dbałam, żeby teraz przez ciebie na mnie psy wieszali!?... Czego ten paniczyk, ten donżuan, ten fircyk tu chce?...
Marysia milczała. Pani Szkopkowa zrobiła pauzę i odpowiedziała na własne pytanie:
— Ja ci powiem, czego on chce! Ja ci powiem! Na twoją cnotę on czatuje! Ot, co! Swoją kochanicę chce z ciebie zrobić! A ty, głupia, jaszcze do niego oczy przewracasz i podwabiasz tego ancymonka na własną zgubę, na własne pohańbienie! A wiesz co cię czeka, jeżeli ulegniesz pokusie?... Nędzne życie