Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  128   —

Już chciał iść, gdy w alejce ukazał się profesor Dobraniecki. Jego niespodziewane zjawienie się tutaj zaskoczyło ich, lecz i ucieszyło.
— Uszanowanie profesorowi — zaczął Leszek — On dostał ataku nerwowego. Co robić?...
Ale Dobraniecki stał nieruchomo, wpatrując się w tabliczkę na krzyżu.
— Musimy go przenieść do sań — odezwała się Marysia.
Dobraniecki potrząsnął głową.
— Nie, niech pani pozwoli wypłakać się swemu ojcu.
A widząc szeroko otwarte oczy obojga, dodał:
— To jest ojciec pani, profesor Rafał Wilczur... Dzięki Bogu, odzyskał pamięć... Chodźmy, odejdźmy dalej... Pozwólmy mu płakać.
Stanęli opodal i Dobraniecki urywanymi zdaniami opowiedział im wszystko.
Tymczasem łzy przyniosły widocznie znachorowi ulgę. Podniósł się ciężko z ziemi, lecz nie odchodził. Marysia podbiegła doń i przytuliła twarz do jego ramienia. Nie widziała nic, bo łzy zalewały jej oczy, lecz słyszała jego cichy głos:
— Wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie, a światłość wiekuista niech jej świeci na wieki wieków amen!

Zachodziło słońce, czerwienią i złotem jarzyło się niebo na widnokręgu, na śniegu kładły się niebieskawe cienie pierwsze muśnięcia wczesnego zimowego zmierzchu.

KONIEC