Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  26   —

radę z życiem. Co nam tu może wyjaśnić? I okazuje się, że nic. Nic poza najelementarniejszymi funkcjami zwierzęcymi. Więc po co wyrósł nam pod czaszką ten nowotwór? Po kiego, zapytuję cię, czcigodny prezesie, licha? Bo cóż on wie? Czy wie, co to jest myśl?! Czy dał człowiekowi możność bodaj poznania samego siebie? Poznania chociażby o tyle, by móc o sobie z całą pewnością powiedzieć: Jestem łotrem, albo też: jestem uczciwy. Jestem idealistą, lub: jestem materialistą. Nie, po stokroć nie! Powie tylko, czy wolę cielęcinę, czy wieprzowinę. Ale na to wystarczy mózg zwykłego kundla. A jeżeli chodzi o ludzi, o bliźnich? Nauczy nas czego?... Nie! Gwarantuję całym swoim majątkiem, że pod pańskim wysokim czołem nie zrodził się ani jeden pewnik co do mojej interesującej osoby. Chociaż obcujemy z sobą już od... od dwu butelek. Zresztą, powiedzmy, czy ma pan jaki pewnik nie o mnie, lecz o tych, których zna pan od lat?... Czy ja wiem, o braciach, o ojcu, o żonie, o przyjacielu?... Nie! Ludzie są nieprzeniknieni. Inie ma sposobu dostania się do ich duszy. Nasze kawalerskie! Pij pan!
Stuknął w szklankę Wilczura i wypił swoją.
— Jeżeli zechcesz, szlachetny ofiarodawco, dowiedzieć się, jak naprawdę wygląda szykowna dama, możesz ją podpatrzyć w łazience przez dziurkę od klucza. Sprawdzisz, powiedzmy, że ma zdezelewany biust i cienkie uda. Dowiesz się o niej czegoś nowego. Ale o jej istocie nie będziesz w dalszym ciągu nic wiedział. Bo nawet gdy jest sama i zdejmuje zasłonę, w którą się zawsze ubierała dla ciebie, ma pod spodem drugą, której nie zdejmuje nigdy i która dla niej samej jest czymś nieprzeniknionym. Prawda? Oczywiście, są chwile, kiedy można komuś zajrzeć przez rękaw, czy za kołnierz. Są to chwile katastrofy. Zasłona się rozdziera, pęka, zjawiają się szczeliny i szparki. Ot... ot na przykład w takiej sytuacji, w jakiej ty jesteś teraz, wodzu! Przetoczyło się po tobie coś ciężkiego.
Pochylił się nad stolikiem i wlepił w Wilczura swoje niebieskie przekrwione gałki oczne.
— Prawda? — zapytał z naciskiem.
— Tak — skinął głową profesor.
— Oczywiście! — gniewnie krzyknął Obiedziński. — Oczywiście! Człowiek tak pragnący spokoju, jak ja, nie może kroku zrobić, by nie otrzeć się o głupotę ludzką! Bo dno każdej tragedii to głupota!... Więc co? Zbankrutowałeś, wylali cię z jakiegoś ministerialnego stolca, czy rozczarowanie? Co?... Kobieta?... Zdradziła cię?...
Wilczur opuścił głowę i odpowiedział głucho:
— Porzuciła...
Oczy Obiedzińskiego błysnęły wściekłością:
— No więc i co! — wrzasnął. — Więc cóż to jest?!