Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  119   —

wał w szynku, niż w kościele, a u jakich kobiet bywał na Kramnej ulicy częstym gościem, lepiej i nie wspomniać.
Jako znający łacinę, nadawał się jeszcze do pracy w aptece. Tak przynajmniej myślał ojciec. I na tym się jednak zawiódł. Zenon w bardzo prędkim czasie pracę w aptece porzucił. Późne i o tym kursowały gawędy, których wszakże nie dało się sprawdzić, bo aptekarz radoliski, pan Niemira do gadatliwych nie należał, a ze starym Mosterdziejem był w przyjaźni.
Otóż ten to Zenon Wojdyłło któregoś dnia przechodząc koło sklepu pani Szkopkowej w towarzystwie kilku młodzieńców właśnie w chwili, gdy Marysia sklep zamykała, zatrzymał się i pozornie najprzyjaźniejszym tonem ją zagadnął:
— Dobry wieczór, panno Marysiu, co dobrego słychać?
— Dobry wieczór — odpowiedziała z uśmiechem. — Dziękuję.
— Ale zawsze ma panna Marysia niewygodę.
— Jaką niewygodę? — zdziwiła się.
— No, przecie! Pani Szkopkowa niby dobra kobieta, a o takiej rzeczy nie pomyśli — mówił współczująco.
— O jakiej rzeczy?
— A o kanapie.
— O kanapie? — szeroko otworzyła oczy.
— Pewno, że o kanapie. Toż w sklepie lada wąska, no i twarda. We dwójkę, zwłaszcza z panem Czyńskim, trudno się na niej wygodnie ułożyć.
Młodzi ludzie wybuchnęli głośnym śmiechem.
Marysia jeszcze nie zrozumiała, lecz przeczuwając jakąś podłość, wzruszyła ramionami.
— Nie wiem, o czym pan mówi...
— O czym mówię, to nie wie, cnotliwa Zuzanna — zwrócił się Zenon do towarzyszów. — Ale wie, jak się to robi.
Nowy wybuch śmiechu był na to odpowiedzią.
Marysia drżąc cała, wyciągnęła klucz z zamku, zbiegła ze schodków i niemal biegnąc, skierowała się do domu. Kolana uginały się pod nią, w głowie huczało, serce tłukło się w piersi.
Jeszcze nikt nigdy nie skrzywdził jej tak brutalnie i tak plugawie. Nikomu nie wyrządziła najmniejszego zła, nikomu złego słowa nie powiedziała. O nikim źle nawet nie pomyślała, i nagle...
Czuła się tak, jakby chluśnięto na nią kubłem brudnych pomyj. Biegła, a do jej uszu dolatywały jeszcze wykrzykniki, śmiechy i gwizdania.
— Boże, Boże... — szeptała rozdygotanymi wargami. — Jakież to straszne, jakie to ohydne...