Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  115   —

— Za to, że nie mogłem o pani zapomnieć, panno Marysiu. Za to, że ani bawić się, ani pracować nie mogłem.
— I dlatego pan przejeżdżając koło sklepu, odwracał oczy w przeciwną stronę?
— Tak! Właśnie dlatego. Wiedziałem, że się pani nie podobam, że pani mnie lekceważy!... Żadna kobieta dotychczas nie lekceważyła mnie. Więc dałem sobie słowo honoru, że nie zobaczę pani już nigdy.
— Popełnił pan tedy aż dwie brzydkie rzeczy: najpierw dając słowo, a później je łamiąc.
Czyński potrząsnął głową:
— Panno Marysiu, nie potępiłaby mnie pani, gdyby pani wiedziała, co to jest tęsknota.
— Jak to! — oburzyła się. — Dlaczego to mam nie wiedzieć, co to jest tęsknota. Może lepiej od pana wiem.
— Nie! — machnął ręką. — To niemożliwe. Pani nie może mieć najmniejszego pojęcia o tęsknocie. Czy pani wie, iż czasami sądziłem, że dostałem bzika?... Tak! Bzika!... Nie wierzy pani? To proszę spojrzeć.
Wydobył z kieszeni cienką różową książeczkę.
— Wie pani, co to jest?
— Nie.
— To jest bilet okrętowy do Brazylii. Na kwadrans przed odpłynięciem okrętu musiałem zabrać z pokładu moje kufry i zamiast do Brazylii, przyjechałem do Ludwikowa. Nie mogłem, wprost nie mogłem! A później przeżyłem największą męczarnię! Starałem się dotrzymać danego sobie słowa, ale nie mogłem wyrzec się przyjazdów do Radoliszek. Nie wolno mi było szukać spotkania z panią, lecz mogło się zdarzyć przypadkowo. Prawda?... Wówczas nie złamałbym słowa.
Marysia nagle spoważniała:
— Zdaje się, że postąpił pan bardzo źle, nie dotrzymując danej sobie obietnicy.
— Dlaczego? — oburzył się.
— Bo... miał pan słuszność, nie chcąc więcej widzieć się ze mną.
— Byłem idiotą! — zawołał z przekonaniem.
— Nie, był pan rozsądny. Dla nas obojga... Przecież to nie ma żadnego sensu.
— Ach, tak?... Czy pani naprawdę nie znosi mnie do tego stopnia, że nawet widywać ze mną nie chce?
Spojrzała mu prosto w oczy:
— Nie, proszę pana! Będę zupełnie szczera. I ja tęskniłam za panem bardzo, bardzo...
— Marysieńko! — wyciągnął do niej ręce.
Potrząsnęła głową: