Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wont z łapamy — krzyknęła lecz nie ruszyła się z miejsca.
Żyd zaśmiał się cieniutko i niepytany postawił na szynkwasie przed gościem szklaneczkę czystej z pipermentem. Biesiadowski wypił, przy pomocy wykałaczki wyłowił z półmiska dzwonko śledzia, przekąsił i skinął głową:
— Nalewaj Moszek jeszcze. Mam dziś dobry dzień.
— Daj Boże zawsze. To i ja z panem porucznikiem wypiję. Pańskie zdrowie.
Wychylił, a Biesiadowski powiedział:
— Bardzo dobry dzień.
— No to jeszcze jedną — z fantazją machnął butelką Moszek.
— Nie, Dosyć będzie — kategorycznie zaprotestował Biesiadowski.
— Jeszcze jedną, na mój rachunek — uparł się żyd i nalał znowu dwie szklaneczki. Z takim człowiekiem jak pan porucznik muszę!
Biesiadowski nie wziął się na ten komplement. Wiedział, że Halpern pił z każdym i stawiał każdemu, byle mieć towarzystwo. Nawet te dziesięciogroszówki marnował bez sensu, bo przecie szafa była wstawiona przez firmę Kozłowicza, który obsługiwał wszystkie knajpy.
— Ej, Moszek, z torbami niedługo pójdziesz — upominał go Biesiadowski.
— Dlaczego niedługo — zaśmiał się żyd — może jutro, może pojutrze. Ale jak człowiek pije, to wie, że żyje... Albo... albo nie wie, że żyje. Czasem to lepiej nie wiedzieć, że się żyje.
— Dziwny z ciebie żyd — skrzywił się Biesiadowski — no, dowidzenia.
Zapłacił i wyszedł. Teraz zły był na siebie, że tutaj