Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dotychczas? Przecie była to szarość i szarość bez granic, bez nadziei, że się kiedyś skończy. Harówka bez celu. A jednak, nigdy nie trzeba zastanawiać się nad podobnemi rzeczami. Opatrzność sama myśli o najmniejszej muszce, a cóż dopiero o człowieku i nigdy nie wiadomo, jak pokieruje jego losem. Trzeba żyć i robić swoje, a zawsze w końcu przyjdzie nagroda. I to jaka nagroda: małe, ciepłe, czyste mieszkanko, do którego warto śpieszyć się, o którem warto przez cały dzień, czy to na giełdzie mięsnej, czy w rzeźni, czy na targowisku, warto pamiętać i tęsknić, bo czeka tam własna żona, piękna, delikatna, niczem kwiat, uśmiechnięta, wesoła i przedewszystkiem własna.
Dotychczas, spoglądając mimochodem na małżeńskie szczęście innych, jakoś nigdy nie zastanowiał się nad znaczeniem samych tych słów. Szczęście, no, to szczęście. Daj im, Boże! Ale teraz poznał smak tego szczęścia. A dzieci?... Małe, maleńkie, z jasnemi główkami, takie głupiutkie i kochane! Ba!
Nabrał pełne płuca powietrza i zdawało mu się, że to jeszcze zamało.
Oczywiście, jego szczęście nie będzie takie jak innych: większe, stokroć większe, ciche i własne. Rozumiał, że przesadza, że Magda nie jest aż takim unikatem, jak mu się zdaje, ale sam w upomnienia swojego rozumu nie wierzył i nie chciał wierzyć. Młodziutka, osiemnaście lat, toż to prawie podlotek, inteligentna, z manierami, urody takiej, że co się zowie (co naprzykład taka Greta Garbo?!), no i z wychowaniem, z niewysokiego wprawdzie, ale z dobrego domu, gdzie dziewczynę umieli uczciwie wychować, z moralnością, z zasadami. A pozatem panna z rozsądkiem, nie latająca, nie lekkomyślna i nosa nie zadziera, przeciwnie jest aż za skromna, po-