Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Skolei martwił się i on:
— A może to z mojego, broń Boże, powodu?
Na to nic nie odpowiedziała.
— Niechże pani powie szczerze — nalegał z obawą w głosie.
— Nie z pańskiego, panie Feliksie, ale potrochu i z pańskiego.
— Niech mnie! Cóż ja złego zrobiłem
— Pan? Nic złego. Przeciwnie jest pan dla mnie za dobry, za życzliwy...
Szybko wziął ją pod rękę i powtórzył:
— Panno Magdaleno!
— Tak — ciągnęła smutnym głosikiem — za życzliwy. Gotowam do pana... przywiązać się, polubić pana... jeszcze więcej, a wtedy co?...
Biesiadowski z całej siły przycisnął jej łokieć:
— Potrafi pani, panno Magdaleno, droga panno Magdaleno?
— I po co? — westchnęła — gdy pan mnie lepiej pozna, przekona się pan, że jestem zła, niemądra, nie zechce mnie pan już widywać...
— Za przeproszeniem głupstwa pani opowiada! — oburzył się.
— Tak, tak, — ciągnęła — nie będzie już pan przychodzić do sklepu, tylko, jak dziś o rzeźni, powie pan: Pal licho Nieczajów!... Poślę tam pomocnika.
— Ja?! Ja tak powiem?...
— Pan. Napewno! A mnie będzie tęskno. Cóż, każde zwierzę przyzwyczaja się, cóż dopiero człowiek.
Stanął i prawie przemocą ją zatrzymał. Oczy mu się świeciły, a usta drżały, co Magda widziała z całą dokładnością, chociaż patrzyła w ziemię.
— No, to ja pani powiem, panno Magdaleno, że pa-