Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pędzą lśniące samochody, złocą się wystawy wspaniałych sklepów, huczą kawiarnie i restauracje, skoro za złotówkę w kinie można zobaczyć dalekie kraje, palmy, dziwy, bale i okręty, wytwornych mężczyzn i kobiety tak delikatne, jak kwiaty. Jak można, wiedzieć o tem wszystkiem i zadowolić się zabłoconą Tamką, dwoma pokoikami z kuchnią na trzeciaku, brudnemi schodami i odorem surowego mięsa?...
Im dłużej żyła, tem większe ogarniało ją zdumienie i większa pewność, że cały ten smutny światek to jedynie krótkotrwała przystań, z której ona, Magda, wyleci na dalekie przestrzenie, gdzie szeleszczą palmy, tryskają fontanny, gdzie dzwonią kryształy, lśnią brylanty, gdzie warto żyć.
I właśnie ta pewność, że do takiego życia jest stworzona, dodawała Magdzie spokoju teraz, gdy posłusznie spełniała swoje obowiązki w jatce i przesiadywała w domu. Jedno wygrała: ojciec nie poszedł do pani Iwonny z awanturą, któraby raz na zawsze skompromitowała Magdę w oczach koleżanek, któraby zamknęła jej jedyną drogę do pięknego życia.
Po dłuższym i trzeźwym namyśle Magda uznała tę właśnie drogę za jedyną. Kiedyś, gdy chodziła jeszcze na pensję i była bardzo dziecinna, oczekiwała, że pewnego pięknego dnia spotka, wracając do domu, jakiegoś gwiazdora filmowego, księcia, miljonera, lub przynajmniej rotmistrza od ułanów, że zakochają się w sobie od pierwszego wejrzenia i uciekną razem zagranicę, może nawet do Ameryki. Była wtedy w piątej klasie, gdy właśnie spotkała takiego pana. Miał na imię Jerzy, powiedział, że jest przemysłowcem, że jest bardzo nieszczęśliwy i że Magda ma cudne włosy. Nazajutrz spotkał ją znowu, a na trzeci dzień zaproponował, by przyszła