Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, powiedz!
Spojrzała nań z niechęcią:
— Zaproponujesz mi u siebie więcej?
Bończa wydął wargi:
— Kto wie, może...
— Serjo?... — zatrzymała się, a Bończa rzucił lekko:
— Możnaby o tem pogadać.
— A cóż na to Turska?
Bończa wzruszył ramionami:
— Ślubu z nią nie brałem... Zresztą... Zdaje się, że ona wyjdzie od nas.
— Aha!
— Więc?... Ile tam masz?
Magda położyła mu rękę na ramieniu:
— Teraz ci coś powiem, Kam...
— Oho! Z taką poważną miną?...
— Nie z poważną. Bez żadnej miny. Powiem ci poprostu, że gdybym miała schody w Złotej Masce zamiatać, gdybym z głodu przymierała, gdybym zbrzydła, aż tak, jak to w twoich łaskawych oczach wygląda, to i tak za żadną cenę do ciebie nie przeszłabym.
Skrzywił się i potrząsnął głową:
— Tak mnie nienawidzisz?
— Nie. Tylko taki do ciebie czuję wstręt.
Nie dodała ani słowa i odeszła.
— Magda! — krzyknął za nią.
Jakże rada była z siebie, że oto zdarzyła jej się wreszcie sposobność do spokojnego rzucenia mu w twarz tego, co o nim myślała i to wtedy, gdy dawał jej do zrozumienia, że w swojej wspaniałomyślności robi jej wielką łaskę, otwierając ramiona.
Ten człowiek zmarnował jej pierwsze wielkie uczucie,