Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

od nich ani odrobinę lepszy. Nigdy nie powiedział, że kocha, i nie miał zatem żadnych obowiązków, nie obiecywał niczego, ilekroć zaczynała mówić o wspólnej przyszłości, dawał wyraźnie do zrozumienia, że na nim niczego budować nie można. A jednak... Dlaczego nie przyszedł i nie powiedział wprost w oczy: — Mam dość ciebie, idę do innej.
Wówczas cierpiałaby bardziej, wówczas zalewałaby się łzami, ale zachowałaby dlań szacunek. A nawet może i wdzięczność za ten czas razem spędzony, za własne swoje uczucia, za dobroć, za pomoc, za wszystko.
Pocóż zmusił ją do pogardy? Zbyt przyzwyczaiła się czuć nad sobą jego wyższość, zbyt dobrze było jej w cieniu tej wyższości, zbyt bezpiecznie i ufnie. Tak, jak dawniej, gdy chodziła jeszcze w krótkich sukienkach, ojciec był dla niej czemś jedynem i pewnem, istotą, tworzącą życie, odpowiedzialną za nie, kimś niemal wszechmocnym, tak wierzyła, że w Kamilu znalazła takie oparcie, taką nową, większą i bezwarunkową gwarancję swojej egzystencji.
I nagle załamała się. Nie, nie czuła doń nienawiści, tylko pogardę i obcość. I żal dojmujący żal za to, że zniszczył samego siebie. I oto znowu znalazła się wobec życia sama. Jak na Wiśle podczas powodzi, gdy prąd spieniony burą pianą niósł tysiące bezużytecznych już, połamanych i bezsilnych przedmiotów, desek, skrzyń i sprzętów, czasem fala odrzuciła do brzegu jakiś odpadek. Zanurzając się i wychylając nad mętną powierzchnią, wirował zdala od rozpędzonego nurtu i chlupał, kręcąc się, bez celu, bez potrzeby.
Kiedy była dzieckiem, zawsze podczas wielkich przyborów wody chodziła nad rzekę, jak i wszystkie dzieci z Powiśla. Środkiem pędziły z zawrotną szybkością sko-