Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wybiegła na schody, na ulicę. W porę opamiętała się, że nie ma pieniędzy na taksówkę. Było to nawet lepiej. Podrodze miała czas zebrać myśli.
Jak szalona przebiegła przez poczekalnię i wpadła do kancelarji. Bończy nie było. Cykowski dyktował maszynistce. Magda z trudem łapiąc oddech i siląc się na spokój, wyciągnęła pod same oczy dyrektora zmiętą gazetę:
— Co to ma znaczyć? — odezwała się nieswoim, drżącym głosem.
— Niby co? Niby co? — zrobił bezczelną minę Cykowski.
— Tak dotrzymujesz obietnicy?...
— Jakiej obietnicy?
— Nie udawaj głupiego! — krzyknęła.
— A ty licz się ze słowami!
— Ani mi się nie śni! Rozumiesz! O, mój kochany, już ja nie taka, bym sobie pozwoliła byle komu wystrychnąć się na dudka.
— Magda, uspokój się — pojednawczo przemówił Cykowski — ja nie rozumiem, o co ci właściwie chodzi?...
— Rozumiesz doskonale.
— Niby o Turską?... No widzisz, sama musisz przyznać, że Turska...
— A ja ci mówię, że albo ja będę, albo...
— Ależ ty, oczywiście ty — przerwał — to się samo przez się rozumie, że ty obejmiesz jedną z głównych ról.
— Niema głównych, jest jedna główna i albo ja ją wezmę, albo całą waszą budę szlag trafi.
— No, moja droga, nie przesadzajmy — roześmiał się z udawaną pewnością siebie.