Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale on jest piękny, jak... jak... Apollo.
— Tak?... Hm... Więc zawracaj sobie głowę — odpowiedział z uśmiechem.
Magda była bezsilna.
— Takiś pewny siebie — robiła nadąsaną minę.
— Przeciwnie, — Kamil robił się wersalski. — Ciebie jestem pewien, moja ty przebiegła kwoczko.
I tak było zawsze. Zbywał ją dowcipami, gdy zaś ona mówiła o swej miłości, wysłuchiwał tego z taką miną, jakby mu się akurat to należało. Wogóle Bończa nie umiał się czemkolwiek ucieszyć. Najpochlebniejsze recenzje, najhuczniejsze brawa, entuzjastyczne oceny przyjmował bez zachwytu. Nie tak, jak Kornat, który entuzjazmował się pochwałami, pysznił się powodzeniem, a w chwilę potem stawał się chmurny, gdyż wszystkiego mu było zamało, a każde słowo krytyki doprowadzało go do wściekłości. Bończa traktował i to inaczej. Mówił:
— Muszę to zmienić.
— Ależ oni nie mają racji — denerwowała się Magda — ty w tem jesteś wprost świetny!
— Ach, moja droga, naucz się jednego: zadaniem aktora bynajmniej nie jest być świetnym, lecz uchodzić za świetnego, czyli podobać się.
— To zależy komu — nie ustępowała.
— Komu?... Większości.
— A cały ranek czytałeś mi dowodzenie, że większość nigdy nie ma racji.
— I cóż z tego? — wzruszał ramionami. — Mniejszość ma rację, ale zato nie posiada pieniędzy, wpływów i znaczenia. Tak to sprawiedliwie rzeczy na świe-