Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sypialni i powierzyła ją opiece pani Mechowiczowej. Wyprosiła z palarni wszystkich, nie wyłączając pana Michała, otworzyła okno.
Krwawienie nie ustawało. Wkrótce przyjechał lekarz i natychmiast zabrał się do badania rannego. Stojąc za nim, Magda przyglądała się szybkim, wprawnym ruchom jego rąk, odpowiadała na pytania. Po kwadransie opatrunek był gotów.
Lekarz dał znak Magdzie i wyszli do sąsiedniego pokoju.
— Czy będzie żył? — z niepokojem zapytała Magda.
— Ależ naturalnie — odpowiedział półgosem. — Rana jest zupełnie powierzchowna.
— Jakto? — nie zrozumiała.
— No tak. Ostrze nie tknęło nawet żeber. Pchnięcie było ukośne — zniżył głos i dodał. — Robi to takie wrażenie, jakby odciągnął sobie skórę i pod nią wbił sztylet w kierunku pachy, w górę. Niema żadnego niebezpieczeństwa. Będzie trochę osłabienia z upływu krwi, nieduża gorączka, ale to wszystko — kwestja czterech, pięciu dni. Nawet mięśnie są tylko lekko draśnięte.
Magda nie mogła powstrzymać uśmiechu, co widząc lekarz zaśmiał się również i pożegnał się, obiecując zajrzeć nazajutrz.
Pomimo wszystko o wyjeździe Magdy nie mogło już być tego dnia mowy. Popierwsze, pani Aldona dostała po obudzeniu się z omdlenia spazmów i trzeba było czuwać nad nią, by co pięć minut przysięgać, że Ksaweremu nic nie grozi; podrugie nie było już pociągu do Warszawy. Pan Michał przyjął wiadomość o djagnozie lekarza machnięciem ręki i zapewnieniem, że sam był przeświadczony, że to tylko komedjancki wybryk syna. Nie chciał nawet zejść, by go zapytać, jak się czuje.