Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wych, czy w czemś takiem. Ukłonił się zdaleka i usiadł sam.
Dyrektor sali i dwaj kelnerzy podbiegli natychmiast. Od innych stolików wszystkie oczy zwróciły się ku Runickiemu. Wiedział, że ci i owi informują się u służby o nim. Każdy kelner z szacunkiem wyjaśniał tonem podkreślającym pozycję nowego gościa:
— To pan Runicki z Wysokich Progów.
Ksawery, ile razy dobiegała jego uszu nazwa rodzinnego majątku, cieszył się już samem brzmieniem tej nazwy. Pocieszki liczyły aż cztery tysiące morgów, Michałówka jeszcze więcej, ale nie zamieniłby się na nie przez wzgląd na ten wielkopański akcent, jaki tkwił w Wysokich Progach.
I teraz wystawione na licytację! Była w tem oburzająca niewspółmierność, i Runickiego dręczyła myśl, że wszyscy spoglądający ku niemu, a już napewno Płaszowscy i Taraszkiewicz, wiedzą o tem. Dlatego zamiast koniaku kazał podać czystą wódkę, którą zresztą wolał zawsze, a także siedział z miną kamienną, by nie zachęcić nikogo z nich do rozmowy.
Jednak po pewnym czasie Taraszkiewicz, który jadł obiad z kilkoma panami i paniami, wstał i skierował się ku Runickiemu. Lubili się wzajemnie, kolegowali kiedyś w gimnazjum. Ojciec Taraszkiewicza miał kiedyś duże dobra pod Kozienicami. Od szeregu lat spotykali się wyłącznie na terenie Warszawy i nieraz bawili się razem, oczywiście, na koszt Runickiego. Sytuacja finansowa Tolka Taraszkiewicza była niezła, pozwalała mu utrzymać się na powierzchni życia towarzyskiego i życia wogóle, jednakże umiał za każdym razem akurat o tyle zwlekać z sięgnięciem do kieszeni, by Ksawery zdążył naprzód sięgnąć do swojej. Sięgał zaś z prawdziwą przy-