Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak?... A bo ja dzwonię wprost z dworca. Przywiozłem ten portret naszej wspólnej prababki, który wisiał w pani pokoju w Prudach. I właśnie zastanawiałem się, że nie ma sensu zabierać go do hotelu. Mógłbym po drodze przynieść go wprost do pani, jeżeli naturalnie nie przeszkodzę o tak niewłaściwej dla wizyt porze.
— Ten portret?... Pan jest naprawdę zbyt dobry. Proszę mi wierzyć, iż nie po to mówiłam panu, że przywiązana jestem do tego portretu, by się doń przymówić.
— Jakże można posądzać mnie, pani Kate, o podobne myśli. Po prostu dla mnie przedstawia on chyba tylko tę wartość, że mogę nim zrobić pani chociażby małą przyjemność.
— Bardzo wielką. Niechże pan przyjedzie. Dostanie pan śniadanie.
W dziesięć minut później był już na miejscu. Nie mogła ukryć tej emocji, z jaką go przyjęła. Gdy już odpakowali portret i Roger zasiadł do śniadania, zapytała:
— Nie widział się pan jeszcze z nikim ze znajomych po przyjeździe?
— Nie. Zdążyłem tylko być u fryzjera na dworcu i zatelefonowałem do pani.
— Więc nie rozmawiał pan też z nikim przez telefon?
— Nie! — zdziwił się. — Dlaczego pani pyta?
Przysunęła jego filiżankę i nalewając kawę, powiedziała:
— Woli pan zdaje się mało mleka.
— Jak najmniej, proszę pani. Dziękuję.
Zamieszał cukier i zauważył:
— Jest pani czymś podniecona. Musiało panią spotkać coś bardzo pomyślnego.
— Tak — przyznała, patrząc mu w oczy — chociaż niczego nie dokonałam, niczego nie stworzyłam, cieszę się jak Stwórca, patrzący z radości na swe dzieło w dniu siódmym.
Ręka Tynieckiego wraz z filiżanką zatrzymała się w powietrzu.
— Skąd... skąd pani na myśl przyszło takie porównanie — zapytał po pauzie.
— Ach, to z wczorajszego wieczoru — siląc się na obojętny