Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jest. Wiem, że pani smakuje ten dekokt. Wczoraj piła pani z takim apetytem. Dwa pucharki wysączyła pani do dna.
— No, wie pan — udała oburzenie — liczył pan?
— Cieszyłem się, że pani smakuje.
— Byłam trochę zziębnięta.
— O nie. Z pani w ogóle łakomczuch.
— Ja? Jestem łakoma? — zawołała takim tonem, jakby spotkała ją największa niesprawiedliwość.
Zaśmiał się i skinął głową:
— Bardzo.
— Nie spodziewałam się tego po panu. Tyle mi pan opowiada o moich rzekomych wartościach duchowych i nagle łakomstwo. Coś tak obrzydliwego jak łakomstwo!
— O, bynajmniej. Jedno nie przeszkadza drugiemu. Żarłoczność nie jest pociągająca, natomiast łakomstwo może być pełne wdzięku.
— Nie osłodzi mi pan tej pigułki — zrobiła zaciętą minę.
— Łakomstwo bywa bardzo, że tak powiem, apetyczne. Zawsze z prawdziwą przyjemnością przyglądam się pani przy stole. Przy daniach, które pani szczególniej lubi, jest pani tak zaabsorbowana jedzeniem, tak... oszołomiona wrażeniami podniebienia, że kosztuje panią sporo wysiłku udział w ogólnej rozmowie.
— Jest pan okropnym potwarcą i pokpiwa pan ze mnie — powiedziała rumieniąc się, lecz trochę już rozbawiona.
— Ależ nie, to jest zachwycające!
— Co za perfidia! Teraz rozumiem! Kazał pan umyślnie na obiad i na kolację dać to, co najbardziej lubię, by sobie urządzić widowisko z mego apetytu.
— Ach, więc zauważyła pani?
— Zauważyłam i wiem teraz, co o tym sądzić. A tego wina nie tknę.
— Na pewno?
— Muszę pana jakoś ukarać.
Potrząsnął głową:
— Ta kara byłaby za ciężka... dla pani. Czuje pani, jak to znakomicie pachnie?