Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szli w milczeniu. Dopiero, gdy wchodzili na Mokotowską, Dziewanowski zapytał:
— Mam wrażenie, że posądza mnie pani o żal w związku z Mundusem?
Nie lubiła konwencjonalnych kłamstw, to też nie zaprzeczyła.
— Widzi pani — zamyślił się — mogę tylko cieszyć się, że tak się stało, że to właśnie pani. Proszę mi wierzyć, że byłbym głęboko nieszczęśliwy, gdybym otrzymał tę posadę.
— Dlaczego?
— Nienawidzę biura. Praca biurowa jest czemś potwornem. Możnaby mnie nią straszyć, jak dzieci straszy się, że je dziad weźmie do worka. To jest właśnie worek.
Annie przypomniała się Litunia. Nie, niemożliwe, by bona straszyła ją workiem. Surowo zakazano jej wogóle straszyć Litunię czemkolwiek.
— Tylko, że dzieci się nie straszy — zauważyła głośno.
— I dorosłych też nie. Przeciwnie ukazuje się im ten worek, jako szczyt marzeń. A w każdym razie, jako pożądaną konieczność. Dlatego też spotkała mnie pani przy wejściu do tego worka.
— Powiedział pan, że... cieszy się, że to właśnie ja. Nie rozumiem dlaczego?
Mijali jakiś sklep, jarzący się silną neonową reklamą i w jej świetle rysy Dziewanowskiego wydały się Annie dziwnie bliskie, od dawna znane w każdym szczególe, a przytem bolesne.
— Dlaczego? — powtórzyła miękko.
— Trudno na to znaleźć krótką odpowiedź. Od dawna napróżno usiłuję znaleźć w sobie te konkrety, na których opiera się moja tęsknota, a raczej mój pietyzm dla pani, dla tego zespołu różnorodnych sił, które dają

64