Kochał ją, to nie ulegało wątpliwości, ale oto męczy się, gdy ta miłość żąda odeń pewnych, tak nieznacznych poświęceń, jak pozyskanie serduszka dziecka.
Warszawa przyjęła ich zaduchem rozprażonych w słońcu ulic. Przesycone kurzem powietrze było ciężkie, od murów uderzał żar, a z bram chłód pachniał wilgocią.
Marjan nie mógł znaleźć taksówki i dopiero tragarz ją sprowadził. Wieczór miała Anna zajęty porządkowaniem swego mieszkanka i lokowaniem Lituni. To tak zajęło jej uwagę, że nawet nie spostrzegła nieobecności Marjana i dopiero, gdy dziecko usnęło, wbiegła na schody i zapukała do jego drzwi.
W kapeluszu i rękawiczkach, tak, jak przyjechał z dworca, siedział w kącie kanapy. Na podłodze stały nierozpakowane walizki.
— Marjanie, co ci jest? — przestraszyła się.
— Nic, kochanie... Neurastenja...
— Najdroższy — przytulała jego głowę do piersi — nie wolno ci być smutnym. Ja wiem, że moja miłość to nie wszystko dla ciebie, ale krzywdzisz ją swoim smutkiem.
— To prawda — przytwierdził ponuro.
— Nie, nieprawda — zaśmiała się, udając wesołość — ja cię rozumiem i kocham. Wiesz co?... Pójdziemy na kolację do Oazy!
— A Litunia?
— Już śpi.
— Czy jednak bezpiecznie zostawiać ją samą?
Annę rozczuliła jego tkliwość o Litunię i chociaż gdzieś wewnątrz budziły się w niej wątpliwości, co do szczerości pobudek Marjana, starała się ukryć to przed nim, a nawet przed sobą. Oświadczyła, że musi z nim naradzić się w sprawie wzięcia bony do dziecka. Narada, oczywiście, jak zawsze, gdy chodziło o rzeczy
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/302
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
300