Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jego głowa bezsilnie leżąca na poduszce nie poruszyła się, tylko oczy otworzyły się szeroko zdziwieniem. Widocznie nie zrozumiał pytania.
— Pytam, czy jesteś pewien, że kobieta, którą tutaj dziś miałeś, jest zdrowa? Czy ta druga twoja kochanka jest zdrowa?
Wpatrywała się weń badawczym wzrokiem, lecz on nie zakrył powiek.
— Mylisz się — powiedział spokojnie — nie mam żadnej kochanki poza tobą.
W jego głosie zabrzmiał jakby smutek i Wanda poczuła do siebie żal, że pozwoliła sobie na tak nieprzemyślane i ostre postawienie sprawy.
— Wierzę ci... Chcę ci wierzyć — poprawiła się — jednak nie zaprzeczysz chyba, że była tu dziś u ciebie kobieta?
Uśmiechnął się blado i odpowiedział:
— Owszem, była. Ta kobieta jednak nie jest moją kochanką.
Zawahała się chwilę, chciała zapytać czem jest wobec tego, lecz uwierzyła mu, a to było najważniejsze. Wiedziała, że nie umie i nie lubi kłamać, wiedziała także, że znienawidzi ją, jeżeli go będzie indagowała. Należało zatuszować całą rzecz, by nie zostało po niej przykrego osadu w ich stosunku. Chciała tego także i dla siebie, jakiegoś ostatecznego wyjaśnienia, lecz zbyt dobrze znała Dziewanowskiego, by być pewną, że on nic więcej nie powie z własnej woli, wywieranie zaś nacisku byłoby równoznaczne z wprowadzeniem niepokoju, czegoś ze sprzeczki, czy z walki, czego on najwięcej się bał i najstaranniej unikał.
— Nie myśl, że jestem zazdrosna — uśmiechnęła się doń — najlepszy dowód, że zostałam z tobą. Zresztą wierzę ci. Zbyt jestem leniwa, by zadawać sobie trud

127