Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łotę, nauczę porządku! Dawaj jajecznicę i każ osiodłać konia... Stój! Nie, każ zaprząc sanki.
— Słucham jaśnie pana.
Po śniadaniu siadł na małe eleganckie sanki, zaprzężone w parę koni w lejc i kazał jechać do papierni. Zaraz w kantorze uderzył go widok urzędników, pijących harbatę.
— Co to, do cholery! — krzyknął. — Fabryka, czy knajpa?
Urzędnicy zerwali się na równe nogi.
— Co to za moda! Czy wam za to płaci się, żebyście tu żarli?! Woźny! Gdzie jest woźny?
— Jestem, proszę pana prezesa.
— Zabrać mi zaraz te szklanki do ciężkiej cholery! I więcej nigdy nie podawać. A panowie możecie źryć w domu. Zrozumiano?
Przeszedł przez biuro i otworzył drzwi gabinetu dyrektora. Gabinet był pusty.
— Gdzie dyrektor?
— Pan dyrektor przychodzi o dziewiątej — drżącym głosem wyjaśnił jeden z urzędników.
— Coo?... O dziewiątej? Darmozjady, psia krew!
Wszedł do fabryki. Praca wrzała tu w pełni. Robotnicy witali Dyzmę charakterystycznem skinięciem głowy, w którem przejawia się cała nieufność, hardość i obawa, jakie czuje robotnik wobec pracodawcy.
Młody inżynier przybiegł do Dyzmy i przywitał go z szacunkiem.
— Jak tam — zapytał Nikodem — w porządku?
— Wszystko w porządku, proszę pana prezesa.
— Niech pan powie swemu dyrektorowi, żeby przychodził do fabryki o godzinie siódmej. Zwierzchnik powinien dawać przykład podwładnym.
Podał mu rękę i wyszedł.
Młyn tartaki, stajnie, obory, gorzelnia — wszystko to zajęło mu czas do południa. Przeszedł przez Koborowo jak groźna burza, pozostawiając za sobą panikę.
Gdy podjeżdżał do pałacu, ujrzał w oknie Ninę.