Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że jak ktoś z Lewandowskim „ma gadanie“, to bez sznapsa nie obejdzie się.
Ambroziak kilka razy wstawał, wzywany do orkiestry i wracał do stolika. Gospodarz zapalił lampę gazową. Drzwi raz po raz otwierały się, do knajpy przychodzili nowi goście.
Prawie wszyscy zamieniali ukłon z Lewandowskim, który niedbale kiwał głową.
Dyzma dużo słyszał o nim. Nigdy jednak nie przypuszczał, że ten osławiony awanturnik, przed którego nożem czuł respekt nie jeden na Woli i na Czystem, wyglądać może tak chłopaczkowato i łagodnie. W każdym razie wiedział, że w pewne ręce oddaje sprawę.
Zbliżała się już ósma, gdy zapłacił rachunek i dyskretnie podsunął Frankowi stuzłotówkę.
— I grunt, przeszukać kieszenie, żeby śladu nie było — powiedział, ściskając węzłowatą rękę na pożegnanie.
Gdy wychodził, Ambroziak odprowadził go do drzwi i po zapewnieniu, że Franek, to „marmur-żelazo“, poprosił o pożyczenie dziesięciu złotych, a chowając pieniądze do kieszeni, rzekł nie bez ironji:
— Wy, to tam na wsi dorabiacie się. Forsy jak lodu!
— Ot idzie sobie.
Ulica była pusta. Doszedł do rogu Wolskiej i stanął na przystanku tramwajowym.
Wkrótce nadeszła „dziewiątka“.
Cyrk był pełny. W ogólnym gwarze zmieszanych głosów, ostro odcinały się okrzyki krążących wśród publiczności chłopców:
Czkolada, lemoniada, wafle!
Gdy Nikodem wchodził z pannami Czarskiemi, orkiestra zagrała właśnie marsza i na arenę gęsiego wkroczyli atleci.
Było ich coś dziesięciu. Mężczyźni ogromnego wzrostu, o potwornie rozrosłych mięśniach, z byczemi karkami, w skąpych trykotach, odsłaniających fałdy skóry, porośniętej kępkami włosia.