Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Służę ci. Pozwól, że ci przedstawię: pan Dyzma, pan minister Jaszuński.
Dyzma skurczył się w sobie. Nigdy w życiu nie widział ministra. Gdy w urzędzie pocztowym w Łyskowie mówiło się o „ministrze“, było w tem słowie coś tak nierealnego, abstrakcyjnego, coś tak nieskończenie odległego i niedosięgalnego... Z nabożeństwem uścisnął wyciąniętą rękę.
— Wyobraź sobie — zaczął pułkownik — że pan Dyzma miał przed chwilą incydent z tym bałwanem Terkowskim.
— Ach! To pan? Co ty mówisz! — ożywił się minister. — Słyszałem, słyszałem. No, no!
— Mało tego, uważasz, — ciągnął pułkownik — gdy mu gratuluję, pan Dyzma powiada: — Terkowski, to głupstwo, ale szkoda sałaty! Uważasz, sałaty!
Obaj wybuchnęli śmiechem, a Dyzma wtórował im bez przekonania. Nagle minister urwał i powiedział znacząco:
— Los rozdętych wielkości. Pcha się, bestja, nachalnie, póki jej kto jasną cholerą w oczy nie zaświeci, a później jest mniej warta od...
— Od sałaty! — podchwycił pułkownik Wareda.
Znowu zaczęli się śmiać, a minister, wziąwszy Dyzmę pod ramię, rzekł wesoło:
— W każdym razie, panie Dyzma, szczerze gratuluję. Szczerze. Gdybyśmy mieli w kraju więcej ludzi takich, jak pan, drogi przyjacielu, co to umieją nie dać w swoją kaszę dmuchać, inaczejbyśmy stali. Potrzeba ludzi silnych.
Zbliżyło się jeszcze kilku panów. Zaczęła się ogólna rozmowa.
Nikodem Dyzma ochłonął. Napełniony żołądek i wypity konjak uspokoiły napięte nerwy. Początkowo zdawało mu się, że biorą go za kogoś innego, noszącego to samo nazwisko (a może jest tu w Warszawie jaki krewny?); później jednak skombinował, że poprostu uważają go za swego i to pewno dlatego, że rugnął tego