Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozmowa rwała się chociaż Monika, chwytając się różnych tematów, robiła wszystkie wysiłki, by doprowadzić nastrój do zwykłego, miłego tonu. Jakby wiedziała, że Justyn wciąż ma w pamięci niedawną scenkę, jakby starała się rozproszyć jego uwagę, oderwać ją od tego, co było. Z nieswoim ożywieniem mówiła o śmiesznostkach dziadków, o jakimś młodzieńcu, który anonimowo przysyła Jance kwiaty, o kwiatach w ogóle, o używaniu perfum…
Justyn myślał:
— Czy nigdy nie przyzwyczaję się do ich miłości?… Czy nigdy nie potrafię pogodzić się z tym ich porozumieniem, które wyłącza mnie i zamyka przede mną tak istotną część ich życia?…
Tęsknił do przyjazdu Marka. Tęsknił bardzo i szczerze, lecz teraz doznał rozczarowania. O nie, nie dotyczyło to samego Marka. W jego towarzystwie czuł się podawnemu najlepiej, w rozmowach z nim było tyle bezpośredniej radości zrozumienia się wzajemnego, tyle uroku najgłębszej wiary i ufności. Zawód nie miał też źródła w stosunku Justyna do Moniki. Lubił ją z każdym dniem bardziej.
Ale oni oboje razem, ale ich wzajemne zbliżenie się wytwarzało jakąś mgłę, jakieś nieuchwytne, niekonkretne, a przecież niezawodnie dające się wyczuć zasłony, które oddzielały i oddalały ich od niego.
Justyn za żadne skarby nie przyznałby się nawet przed samym sobą, że pragnął, że czekał wyjazdu Marka. Wolałby, oczywiście, by raczej wyjechała Monika, lecz taka zamiana była przecież niemożliwa.
Tym niemniej, gdy Marek nazajutrz oświadczył mu, że następnego ranka wyjeżdża, Justyn zaczął go namawiać, by został bodaj kilka dni.
— I ja chciałbym tego — rozłożył ręce Domaszewicz — ale sam to rozumiesz, że nie wolno mi tracić czasu.
— To przynajmniej chociaż pisz, Marku!
— Pisać będę, ale nie spodziewaj się długich i częstych epistoł. Będę miał za dużo i tak harowania. Ale skoro już o tym zaczęliśmy mówić… Mam do ciebie prośbę.
— O co ci chodzi?