trzeby obnoszenia się z żałobą, wprawdzie traktował to jako sprawę czysto osobistą i nieco inaczej niż inni ludzie, w każdym razie ze strony dziadków panny Moniki to zaproszenie było nie bardzo na miejscu.
Jeżeli w końcu zdecydował się nacisnąć guzik dzwonka to tylko przez wzgląd na Marka i na jego siostrę. Postanowił sobie od dawna, że postara się zbliżyć do niej i pozyskać również i jej przyjaźń. Wprawdzie przyglądając się jej fotografii tam na froncie, spodziewał się, że spotkanie jej żywej zrobi na nim silniejsze wrażenie, z którym wiązały się w jego wyobraźni jakieś nienazwane nadzieje, jednak i to nieuchwytne rozczarowanie jakiego doznał nie zmieniło jego planów.
Drzwi otworzył służący, stary i dobrotliwie czcigodny, przypominający raczej któregoś z lordów epoki wiktoriańskiej niż lokaja. Mieszkanie też robiło wrażenie raczej zabytku niż czegoś przeznaczonego do codziennego użytkowania. Stare, złocone brązy, olbrzymie lustra, ciężkie zegary na konsolach, gobeliny i dywany. W powietrzu unosił się zmieszany zapach lawendy, tytoniu i pieczonego indyka.
Wszyscy byli zebrani w salonie.
Państwo Korniewiccy, jak to od razu Justyn osądził, należeli do typu starych, dobrych, bezpretensjonalnych ludzi. On, drobny, szczupły i ruchliwy mógł mieć siedemdziesiątkę lub nawet więcej, jego żona niska lecz nieprawdopodobnie otyła staruszka, o żywych, inteligentnych oczach, zdawała się wciąż uśmiechać nie tylko niezliczonymi zmarszczkami twarzy, lecz i całą postacią, wypełniającą ogromny fotel w rogu salonu. W tym fotelu wyglądała jak łaskawe bóstwo na buddyjskim ołtarzu. Wygolony jej mąż, perorujący w podskokach przed nią, był jakby kapłanem, celebrującym egzotyczne nabożeństwo, siedząca na niskim stołeczku obok panna Janka w ciemnej sukni z białym wykładanym kołnierzykiem pod szyją, wpatrzona z powagą w twarz bóstwa, przypominała adeptkę, która właśnie ma być wtajemniczona w ten dziwny rytuał.
Marek i panna Monika stali w drugim rogu przy fortepianie. On przeglądał nuty, ona mówiła o czymś z zajęciem, odruchowo kręcąc guzik przy rękawie jego marynarki.
Wejście Kielskiego zgromadziło wszystkich przed ołtarzem.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/41
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.