Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A teraz pokażę panu najwspanialsze moje „arcydzieło“ — z ożywieniem zaśmiał się Jurek. — Ale musimy zejść, bo to jest u tatusia w gabinecie.
— Cóż to za arcydzieło? — zapytał Marek.
— Ach, oczywiście żartuję, że arcydzieło. Arcydzieło w mojej skali. To portret tatusia. Ostatnia moja praca.
Zeszli na dół. Nad biurkiem w gabinecie wisiał olejny portret Justyna. Może samo podobieństwo nie było bezbłędne, ale młodziutki malarz doskonale uchwycił wyraz twarzy i spojrzenie Justyna.
— Trzy miesiące nad tym pracowałem.
— Wcale niezły portret. No, winszuję ci, Jurku.
— Naprawdę?… To jeszcze nic. Na przyszły rok namaluję inny. Wie pan jaki?… Tatusia przy fortepianie!
Marek przygryzł wargi:
— Bardzo kochasz tatusia?
— Ubóstwiam! Co dzień dziękuję Panu Bogu, że mam takiego ojca jak żaden inny chłopiec. Nie powiedziałbym tego nikomu, ale panu mogę, bo pan sam wie, jaki jest mój tatuś. Prawda?
— Tak, chłopcze.
— Inaczej przecie nie byłby pan jego przyjacielem.
Marek spojrzał na zegar: było już po dziesiątej.
— No — powiedział — pewno już czas ci spać?… A i ja też muszę wypocząć po podróży.
— Pan zatrzymał się w hotelu?
— Tak.
— A może pan przeniesie się do nas?
— Nie, Jurku, dziękuję.
— Ale jutro pan przyjdzie, prawda?
— Tak, tak.
Chłopiec odprowadził Marka do drzwi. Tu Marek podał mu rękę:
— Żegnaj, Jurku.
I szybko wyszedł.
Na dworze padał deszcz. Marek podniósł kołnierz palta i