Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się na mnie jeżeli nie zawiadomię go zaraz jakiego mamy gościa.
— Nie, chłopcze — stanowczo powiedział Marek. — Nie trzeba. Pogadamy sobie we dwójkę.
Podniecenie Jurka, jego przesadny entuzjazm i to nadużywanie słów, podziałały na Marka przykro.
— Duży już z ciebie wyrósł chłopak — powiedział.
— Jestem już prawie tak wysoki jak tatuś, a zupełnie równy z mamusią.
— Grasz na fortepianie?
— Tak. Przychodzi do mnie nauczycielka. Ale i tatuś mnie uczy. Może panu zagrać? Chopina?… Dobrze?
— Zagraj, chętnie posłucham.
Jurek siadł do fortepianu. Grał zupełnie nieźle, ale Marek wkrótce przestał słuchać. Pierwsze wrażenie z zetknięcia się z synem było zupełnie niespodziewane. Jeszcze bardziej niż na fotografii uderzało podobieństwo chłopca do Domaszewiczów, ale jego sposób bycia i wysławiania się działały rażąco. Była w tym jakaś egzaltacja, jakieś przeczulenie, nawet czułostkowość tak obca Markowi.
Jurek skończył i odwrócił się do Marka:
— To nie to, prawda? — zapytał z żalem.
— Grasz bardzo dobrze.
— Nie — pokręcił głową. — Moja technika jeszcze bardzo szwankuje. Z jednego się tylko szalenie cieszę, że mam tak miękkie uderzenie jak tatuś. Zauważył pan?
— Owszem — mruknął Marek.
— Tatuś cudnie gra. Ale z czasem i ja się nauczę.
— Nie wątpię o tym. Wiem, że w ogóle jesteś pilny i dobrze się uczysz.
— Staram się.
— Jesteś pewno pierwszym uczniem w klasie?
— Nie, drugim… Ale…
— Co ale?
— Mógłbym być pierwszym.
— Więc dlaczego nie postarasz się? — zdziwił się Marek.
— Ach, to może nie ładne, że o tym mówię, ale pan go i tak nie zna, więc powiem. Mam kolegę, Janka. Jego rodzice