Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o rezultaty, to trudno odmówić mu racji; chłopak jest fenomenalnie inteligentny, już pomijając to, że zasobem wiadomości wyprzedza znacznie swój wiek.
— No, a cóż Justyn, nie starzeje się?
— Jeżeli chodzi o usposobienie, o sposób bycia, nie zmienił się prawie wcale. Chyba o tyle, że jest spokojniejszy, mniej nerwowy, bardziej opanowany.
— A zewnętrznie?
— Trochę zrobił się podtatusiały, z lekka tyje i zarysowują mu się worki pod oczami, ale to skutek niedomagań wątrobianych. Na lato dlatego wybierają się do Karlsbadu.
— Jakże, czy wciąż się kochają, jak dawniej? — zapytał Marek.
— O tak — potwierdziła Janka. — Świata poza sobą nie widzą. To jest chyba ta wieczna miłość, o której piszą poeci.
— Słowem szczęście najkompletniejsze, szczęście bez skazy.
— Tak — odpowiedziała z przekonaniem. — Przynajmniej ja takie odniosłam wrażenie.
— Myślę, że… — zaczął i urwał.
— Przyjmowali mnie bardzo serdecznie. Jak zwykle, prosili bym zamieszkała u nich. Nie chciałam jednak robić im kłopotu. Zresztą, jak wiesz, moja Zosia przechodziła operację ślepej kiszki i wolałam być z nią w lecznicy. Monika odwiedzała Zosię codziennie. To kobieta o złotym sercu.
Marek w milczeniu zapalał papierosa. Opowiadanie siostry przeniosło go do tego dalekiego świata, w którym przecie zawsze żył myślą, do którego ciągnął sercem.
Opowiadała o pracach Justyna, o zamiarach Moniki, o Jurku, a on słuchał tego wszystkiego jak wygnaniec, który już nigdy tej krainy nie ujrzy. Wprawdzie od czasu do czasu w listach Justyna zjawiało się słów kilka, które miały spełnić konwencjonalny obowiązek zaproszenia, lecz Marek, gdyby w nich nawet wyczuwał szczerość, nie pojechałby do Warszawy.
Wiedział, że nie powinien, że swoim zjawieniem się wznieci niepokój, że wzburzy ich wspomnienia, że zamąci ciszę ich szczęścia.
— Nie, nie trzeba, nie trzeba — powtarzał sobie, co roku odkładając projekt wyjazdu.