Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

parłszy się mocniej chwycił oburącz rękę Justyna w przegubie.
Niemal w tejże chwili palce drugiej ręki Justyna otworzyły się i zwisł całym ciężarem na prawej ręce trzymanej przez Marka.
— Och — jęknął z bólu.
— Na pomoc — wołał Marek.
Mijały sekundy, które zdawały się godzinami. Żyły na skroniach Marka nabrzmiewały, mięśnie naprężone do ostatecznych granic zaczęły drgać.
Na dobitek zegarek, który Justyn miał na przegubie wpijał się boleśnie w dłonie Marka.
— Nie wytrzymam — przemknęło mu przez głowę.
Na dole, na dnie przepaści piętrzyły się gruzy. Upadek z tej wysokości musiał być śmiertelny.
— Już biegną, nie bój się — powiedział Marek, lecz Justyn nie odezwał się: omdlał.
— Jeszcze sekundę, jeszcze sekundę — myślał Marek.
I nagle przez jego mózg przebiegł ostry prąd: — co się stanie, jeżeli tamci w ciągu tej sekundy nie nadejdą?… Co się stanie jeżeli siły jego wyczerpią się wcześniej?
— Monika…
I serce załomotało w piersiach szalonym rytmem.
Wystarczy tylko rozluźnić palce… trochę rozluźnić, a cały świat się zmieni, a wszystkie marzenia będą mogły stać się rzeczywistością.
— Zbrodnia?… Czyż to, że mu sił nie starczy może być zbrodnią?…
Pokusa szeptała:
— Rozluźnij palce, rozluźnij, nie jesteś w stanie znieść dłużej tego wysiłku…
Lecz jednocześnie palce same zaciskały się coraz mocniej.
Nadbiegli wreszcie ludzie. Przynieśli sznury. Po chwili wyciągnięto Justyna i ułożono na podłodze. Ktoś skoczył po wodę. Majster Soból powtarzał.
— Takie nieszczęście mogło być, takie nieszczęście…
Marek, oddychając ciężko, rozcierał zmartwiałe ręce. Na prawej dłoni, tam, gdzie zegarek Justyna wpił się w skórę, na-