Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Boże, jaki ja jestem szczęśliwy, jaki ja jestem szczęśliwy!… Marku, słyszysz!
— I ja się bardzo cieszę — powiedział. — Przyjm i ode mnie życzenia.
Wyciągnął doń rękę.
Justyn spojrzał mu w oczy i tak przez ułamek sekundy patrzyli na siebie. Później Justyn oburącz ujął dłoń Marka i szepnął:
— Zawsze, zawsze będę twoim przyjacielem.
W pół godziny później zaproszono Justyna do sypialni. Monika leżała uśmiechnięta i blada. Jej oczy iskrzyły się radością.
Justyn ukląkł przy łóżku i zaczął całować jej ręce:
— Skarbie mój, szczęście moje…
— Kochasz mnie? — zapytała, a w jej wzroku odbił się niepokój.
— Czy cię kocham? Ubóstwiam cię! Uwielbiam!…
— A widziałeś już… nasze dziecko?… Naszego syna?…
— Naszego, naszego, naszego — tulił twarz w jej dłoniach.
Weszła panna Agata. Na rękach trzymała małe białe zawiniątko. Justyn wstał i pochylił się nad nim. Minęła dobra chwila zanim oprzytomniał.
Od miesięcy już dręczył się myślą, że to dziecko będzie podobne do Marka. Teraz ze zdumieniem wpatrywał się w małe pokraczne czerwone stworzonko. Nie było podobne ani do Marka ani do nikogo.
— Doskonale rozrośnięte — mówiła panna Agata.
— Ile waży? — zapytała Monika.
Justyn nie słyszał ich rozmowy. Jak urzeczony wpatrywał się w to czerwone brzydkie maleństwo o nieproporcjonalnie dużej główce.
Nagle dostrzegł kolor oczu i zawołał:
— Patrzcie, ma orzechowe oczy, ma twoje oczy, Moniko!
— Tak — potwierdziła panna Agata. — Oczy ma po matce. To jest dobra wróżba. Chłopak podobny do matki zawsze bywa szczęśliwy w życiu.
Zwróciła się do Justyna.
— No, niechże pan ucałuje syna.
Justyn pochylił się i dotknął ustami wilgotnego czółka. Był to