Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szary pył i wtedy patrz… Ten mały kawałek kartonu nad łóżkiem ożywa… Wtedy patrzą na mnie te oczy, wtedy jesteś tu ze mną… Czy ty to rozumiesz?!
Chwycił ją za rękę i ścisnął z całej siły:
— Jesteś wtedy moja. Słyszę wtedy twój głos, dotykam twoich włosów, całuję twoje usta… Wizja, tak, ale tylko dla tej wizji warto spędzić dzień, tylko dla tej wizji warto żyć… Moniko, Moniko! Żebyś ty mogła wiedzieć! Żebyś mogła przeczuć!… Gdybyś mogła zrozumieć!… Wtedy przychodzisz do mnie… — Tak jak teraz, wtedy mogę cię objąć i tulić…
W porywie przycisnął ją do siebie.
Nie opierała się. Tysiące zmieszanych uczuć napełniało ją i obezwładniało.
— Moniko… Moniko — powtarzał. — I patrz, to musiało się spełnić, musiało. I wszystko jedno za jaką cenę, i wszystko jedno dlaczego… Musiało się spełnić… Czy to podłość, czy krzywda, czy fałsz… Już teraz niech się świat zapadnie… Nie trzeba myśleć, nie trzeba myśleć. Każda myśl splugawi nam tę godzinę…
Przechylił jej głowę i z jakąś ekstatyczną chciwością wpatrywał się w jej rysy.
— Kocham cię — mówił przez zaciśnięte zęby — kocham cię pomimo wszystko… Przez kłamstwo, przez cudzą wolę, przez pogardę dla samego siebie, przez nawet twój przymus, przez całe bagna nieprawdy… Kocham cię, czy słyszysz!…
Gwałtownie pochylił się nad nią i wpił się w jej usta. Przez jeden moment dłonie Moniki oparły się na jego piersi, przez jeden moment usiłowała się bronić. Lecz zaraz po tym rozsunęły się i oplotły jego szyję.
Był już wczesny letni świt na dworze i niebo blado różowiło się na wschodzie, gdy Monika wracała do siebie.
W głowie się jej kręciło, ciężko opierając się o poręcz schodziła na dół.
— Już ranek — szepnęła bezmyślnie.
Weszła do swego pokoju i rzuciła się na łóżko.
— Jaka ja jestem nędzna, jaka nędzna… — uprzytomniła sobie nagle wszystko i wybuchła cichym płaczem.
A później przyszedł dzień, dzień taki, jak inne, napozór nie