Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cach, musi być artystą i mieć duszę poety, być najszlachetniejszym z ludzi i nazywać się: pan Justyn Kielski.
Zakończyła wybuchem śmiechu i usadowiwszy się na kolanach Justyna obsypywała go gwałtownymi pocałunkami.
— To, jeżeli chodzi o miłość — odezwał się po chwili Justyn, — ale, powiedzmy, czy taki de Bouvage nie działa wcale na twoje zmysły?
— Nie — zaśmiała się. — Był nawet tak niemądry, że powiedział mi, iż jestem zupełnie zimną i że nie mam wcale temperamentu! Owszem, odpowiedziałam, mam. Ale nie każdy może rozbudzić mój temperament. A tak się z niego śmiałam, aż się stropił.
— I żaden z mężczyzn, których ostatnio poznałaś nie działał na twój temperament pobudzająco? — zapytał Justyn.
Potrząsnęła głową:
— Żaden.
— Zdawało mi się, że…
— Że co, najdroższy?
Justyn nie odpowiedział, a Monika obsypując go pocałunkami, powtarzała:
— Ciebie samego kocham, ciebie jednego i nigdy cię kochać nie przestanę.
— Moje ty szczęście! — przytulił ją mocno.
Był wzruszony do głębi i już prawie zapomniał o wszystkich swoich troskach, już prawie był gotów pogodzić się z tym, co los im zesłał i nie pragnął niczego więcej.
Lecz Monika, idąc za własnymi myślami, po dłuższej chwili powiedziała:
— I nigdy nikogo nie kochałam. Tylko ciebie. Bo to, co mi się kiedyś wydawało miłością… Wiesz… mówię o Marku… To były tylko zmysły....
— Lubiłaś go przecie — wtrącił cicho.
— Tak, lubiłam bardzo, ale zdawało mi się, że go kocham, bo on pierwszy rozbudził moje zmysły. Nie masz pojęcia jakie to ważne przeżycie… Przynajmniej dla nas, dla kobiet. I jeżeli obiecasz mi, że nie będziesz zazdrosny, to coś ci powiem.
— Ależ obiecuję, przyrzekam!