Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sza, lecz w pewnym momencie ścisnęła nieznacznie rękę Justyna, dając mu do zrozumienia, że już ma dość dancingu.
Gdy znaleźli się w swoim apartamencie na drugim piętrze, zawołała:
— Jestem prawie nieprzytomna! Gdybym została tam dłużej, zaczęłabym mówić głupstwa.
— Oni wszyscy nic innego nie robią — zaśmiał się Justyn. — I może właściwie na tym polega zabawa. Nie nudziłaś się przecie?
— O nie! Pysznie było! Pysznie! I ten Charles taki zabawny!
— De Bouvage?
— Tak. Nie masz pojęcia co on plótł!
Śmiała się głośno, była zarumieniona i oczy jej błyszczały. Jednym z niezbyt opanowanych ruchów rąk zwichrzyła sobie włosy pod czołem. Szeroko dekoltowana suknia obsunęła się, odsłaniając całe ramię. Justynowi było przykro, lecz nie dał tego poznać po sobie i śmiał się wraz z nią.
— Wyglądał dziś na to. I cóż ci mówił? — zapytał.
— Mówił, że mnie porwie! Że weźmiemy ślub mahometański i uciekniemy na pustynię!
— Bardzo zachęcające!
— Jak ty myślisz, czy to prawda, że można tu kupić jakiś eliksir miłosny? Arabski eliksir?
— Wszystko możliwe.
— Bo on pokazał mi jakiś malutki flakonik z zielonkawym płynem i mówił, że właśnie dostał eliksir miłosny i że mi wleje do cocktailu, bym się w nim zakochała.
— W kim, w cocktailu?
— Nie! W nim, w panu Bouvage! Czy to możliwe?
— Najzupełniej. To bardzo interesujący mężczyzna i bez eliksiru.
— Ale czy możliwe jest, że istnieje taki eliksir?
— Istnieje, na pewno — z poważną miną potwierdził Justyn. — Ma tylko jedną wadę: — nie pomaga.
Monika zaśmiała się.
— Zresztą — ciągnął Justyn — jeżeli chodzi o ten flakonik,