Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sześć lat, panie inżynierze.
— Ładną ma pan żonę. Musicie się bardzo kochać.
Majster uśmiechnął się z zadowoleniem:
— Czemu nie, panie inżynierze. Kobita jak się patrzy. Gdy była panna, to starających się miała tylu, że i opędzić się nie mogła.
— Niech pan mi się przyzna, panie Soból: a pan ją zdradza?
Majster rozejrzał się, czy nikt go nie słyszy i powiedział:
— Parę razy to tam było. Głównie jak miałem robotę w Otwocku. Do Warszawy przyjeżdżałem tylko na niedzielę. No, to już pan inżynier sam rozumie.
Justyn wcale tego nie chciał zrozumieć i miał ochotę powiedzieć Sobolowi kilka nauk moralnych, ale nie o to mu chodziło, więc zapytał:
— A co byłoby, gdyby i ona odpłaciła panu tym samym?
Soból spojrzał nań podejrzliwie i wzruszył ramionami.
— Na to już żadnego sposobu nie ma. Jak kobita chce to i zdradzi. Nie przypilnujesz, choćbyś nie wiem jak pilnował.
Justynowi wydało się, że twarz majstra spochmurniała, więc szybko zaprzeczył:
— Ja nie myślę, bynajmniej, by żona pana zdradzała. Skądże. Ale to, co pan mówi, że sposobu nie ma, to się pan myli.
— Chyba dzień i noc z nią leżeć, za przeproszeniem pana inżyniera — rubasznie zaśmiał się Soból.
— Nie, ale kobieta musi mieć przyjemności, musi mieć towarzystwo. Pan na przykład całymi dniami, od rana do nocy jest poza domem. Czy nie zastanawiał się pan nad tym, że jej po prostu może się nudzić?
— To i cóż ja na to poradzę? W niedzielę owszem. Ale w dni powszednie praca to pierwsza rzecz. A jak zdradzi to trudno.
— Tak pan spokojnie o tym myśli?
— Pewno, jakbym takiego gacha złapał, to policzyłbym mu kości, ale jak nie wiem, to cóż.
Tu widocznie nieco rozdrażniony, pozwolił sobie na mały odwet: