Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Świetnie uchwycone podobieństwo i ruch. Czyś rysował to w Kopance?
— Nie. Tutaj.
— Z fotografii?
— Z pamięci.
— Masz świetną pamięć wzrokową — z podziwem zauważył Marek. W jego głosie nie było żadnego ukrytego akcentu i Justyn czuł się tym zaskoczony.
— Panna Monika ma tak charakterystyczny typ — bąknął — że zapamiętać nie trudno.
I chcąc czym prędzej zmienić temat, dodał innym tonem:
— No, ale siadaj. Wspominałeś, że masz jakąś ważniejszą sprawę.
— Tak — skinął głową Marek — ale dotyczy ona właśnie Moniki.
Krew zbiegła się Justynowi do serca i podniósł zaniepokojony wzrok na przyjaciela, lecz jego rysów nie mógł widzieć dokładnie. Marek usiadł tyłem do światła.
— Moniki?…
— Oczywiście, Moniki, ciebie i mnie.
— Nie rozumiem… — zdołał wyszeptać Justyn.
Marek swobodnie sięgnął do stojącego na biurku pudła, wydobył zeń papierosa, zapalił i powiedział:
— Zacznijmy od tego, że muszę ci postawić pewien zarzut…
— Marku — przerwał zgnębionym głosem Justyn. — Masz prawo mnie najsurowiej oskarżać, ale wiedz, że nie ma na mnie cienia, nie ma źdźbła świadomej winy!
Owszem, zaprzeczył Domaszewicz. — Winien jesteś, że pokochawszy Monikę nie powiedziałeś mi tego po prostu i otwarcie. Należało tak postąpić. Nie sądzę, by zabrakło ci odwagi cywilnej. Po prostu błędnie oceniłeś sytuację. Zdawało ci się, że ucieczką i odsunięciem się od Moniki zdołasz zmienić jej uczucia, a zagłuszyć swoje. Byłeś nawet tak naiwny, że spodziewałeś się w ten sposób rzucić ją w moje ramiona. Gdybyś od razu przyjechał do mnie i po męsku rzecz przedstawił, wszyscy troje uniknęlibyśmy bolesnej szarpaniny i niepotrzebnych cierpień. Wszyscy troje, a przynajmniej dwoje z nas trojga.