Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Marku!
— I tym kimś koniecznie mam być ja?!… Co za zaszczytny wybór!
— Nie jesteś sprawiedliwy, Marku — cicho powiedziała Janka.
— I dlaczegóż to ja mam być sprawiedliwy? I na czym ta wasza sprawiedliwość polega?
Janka uczuła się boleśnie dotknięta słowem „wasza“, którym brat jakby umieszczał ją wśród ludzi sobie wrogich.
— Przepraszam cię — powiedziała powściągliwie. — Niepotrzebnie pozwoliłam sobie wtrącać się w twoje sprawy.
Marek położył jej ciężko rękę na ramieniu, pochylił głowę i patrząc wprost w jej oczy, zapytał:
— Czego chcesz ode mnie?
— Chcę, byś był takim, jakiego cię znam, jakiego szanuję i czczę, jakim jesteś! — odpowiedziała, nie opuszczając wzroku.
— Mów ściślej, proszę cię, mów ściślej. Chcesz, bym wyrzekł się szczęścia dla tamtych?
— W czym ty widzisz szczęście?
— Wszystko jedno. Chcesz, bym wyrzekł się nawet nadziei szczęścia. Dziewczyno, czy ty nie wiesz, jak ja ją kocham?… Czy ty nie widzisz, co się ze mną dzieje?… Mówisz, że chodzi o sumienie. Dobrze. Więc sumienie?… Myślisz, że moje nadzieje na osiągnięcie szczęścia na odzyskanie kiedyś jej uczuć, to złudzenia. Dobrze, ale tymi złudzeniami można żyć, można jeszcze nimi oddychać, jak rozrzedzonym powietrzem. A ty chcesz, bym wyrzekł się i takiego powietrza. Chcesz, bym się udusił?… Dziewczyno czy ty nie rozumiesz, czego ode mnie żądasz?…
Po twarzy Janki zaczęły spływać gęsto łzy. Nigdy nie widziała brata w takim stanie, nigdy nie wyobrażała sobie tego człowieka, który zdawał się być wykutym z jednej granitowej bryły, człowieka, którego moc duchową widziała zawsze w obrazie potężnie związanych mięśni i ścięgien, człowieka, zdolnego do zgniecenia w sobie, zdawałoby się, najgwałtowniejszych uczuć, nie wyobrażała go sobie tak wytrąconym z równowagi, o oczach pałających o rysach kurczowo zwartych, a głosie drgającym i rwącym się w żywe, jakby krwawiące strzępy.