Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przede mną pustka… — szepnęła.
— Absurd. Nie mając lat dziewiętnastu można mówić takie głupstwa, ale i wtedy nie można w nie wierzyć.
Umilkli oboje. Doszli właśnie do domu Moniki i Justyn zatrzymał się.
— Więc nie pozwoli mi pan widywać siebie?… Bodaj raz na tydzień?
— Panno Moniko. Powiedziałem już pani…
— Raz na dwa tygodnie?…
Usta jej, blade zupełnie, drżały widocznie, z pod powiek nabiegły łzy.
Justyn czuł, że jest bliski obłędu. Najwyższym wysiłkiem zdobył się na słowa:
— Nie, to nie ma celu…
Stali naprzeciw siebie potrąceni przez śpieszących przechodniów, nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie są i co się wokół nich dzieje.
— Niech mi pan jeszcze odpowie na jedno…
— Słucham?
— Czy pan… czy pan kocha inną kobietę…
Zawahał się przez jedno mgnienie, a potem skinął głową:
— Tak.
Monika patrzyła w ziemię:
— Nie mam do tego żadnego prawa, ale proszę mi powiedzieć, czy to jest ta pani, która przysłała wówczas te czerwone róże?…
— Tak.
Monika podniosła oczy. Na jej twarzy zjawił się blady uśmiech:
— Więc to tak… Teraz już wiem. Nie wolno mi odbierać jej pana ani na minutę. Ale i ona nie może mi zabronić widywać pana z daleka… Niech panu Bóg da szczęście…
Odwróciła się i zniknęła w bramie.
Justyn błąkał się kilka godzin po mieście, zanim odzyskał tyle równowagi, by sobie przypomnieć sprawy Marka, które miał załatwić.
Gdy późnym wieczorem wrócił do domu, miał już dojrzałą