Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łowicz znał dobrze, a nawet podobno był tam jakimś jego krewniakiem.
Kazik był zziajany, mokry cały, czarny od dymu prochowego, a w ręku dzierżył ogromny samopał. Kacperek też trzymał jakąś kopię i topór miał za pas zasadzony. Obaj byli rozpromienieni, gorejący zapałem, a oczy im się świeciły jakimś ogniem niezwykłym. Pan Rafałowicz skoczył do Kazika:
— Kazik — wołał — jak się masz? Niechże Panu Bogu będą dzięki, że cię zdrowym i całym widzę.
Kazik nic nie odrzekł, bo pan oberstlejtnant Giza wysunął się naprzód i obejrzawszy się dokoła z wielką powagą, rzekł:
— Widzi mi się, że pan Rafałowicz?
— Tak, panie Konstanty, Rafałowicz.
— Bardzo się cieszę, że waćpana oglądam. Ale proszę ja kogo... ten oto chłopiec powiedział, że tu z tego domu... to jest waćpana kamieniczka?
— Moja.
— Proszę ja kogo, to tu ma być wejście do jakiegoś podziemia, którem się można dostać, do środka miasta?
— A oto jest — odrzekł pan Rafałowicz, wskazując na otwór w murze — niestety! do środka miasta dostać się nie można, bo w czasie, gdyśmy zwiedzali, mociumpanie, te podziemia, one się w jednem miejscu zawaliły.