Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo być może. Lecz zdaje się fantomy me wypowiedziały nam jeszcze swego ostatniego słowa. Słyszysz?
Z piersi Janka wydobył się przeciągły jęk.
— Nowa materjalizacja w toku. Znów wysnuwa się ektoplasma.
Chłopak pod ścianą zniknął osnuty mgławicą. Po kilku minutach ukształtowała się postać jasnowłosej z niemowlęciem na ręku. Młoda matka zapatrzona w twarzyczkę dziecka dawała mu piersi. Obok wyłonił się fantom szwagra-kochanka. Oczy ich spotkały się, zapłonęły jak żagwie i nagle łagodne już i tkliwe przeniosły się na dziecko — ich dziecko. Lecz na pochylone nad owocem grzechu głowy tych dwojga spływały skądś z góry zabójcze spojrzenia tamtej — żony...
I znów zmienił się obraz. W pustej izbie pod oknem kołyska a w niej dziecię igrające nóżkami. Na dworze upalny, skwarny dzień. Lekki wicherek przekrada się do wnętrza przez otwarte okno i swywoli z jasnemi kędziorkami na głowie dzieciny. W ciszy letniego południa słychać gorączkową pracę rydla. Ktoś kopie dół głęboki tuż pod samem oknem. Nagłe w ramach jego ukazuje się para rąk kobiecych i poprzez parapet sięga drapieżnie kołyski — szuka dziecka... Znalazła, chwyciła i uniosła ze sobą na tamtą